Huk w Hukwaldach (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 7)
Idziemy groblą, przechodzimy przez strumień, przez łąkę, ocieramy się o mur cmentarny i zamkniętą oklejoną biało-czerwoną taśmą bramę. Taśmy wiszą też na bramach i furtkach od prywatnych posesji. Mieszkańcy mają domowy areszt. Ochroniarze w pomarańczowych świetlistych kamizelkach puszczają nas przez drogę, pomiędzy jednym a drugim pędzącym autem. A te przejeżdżają z rykiem w dwuminutowych odstępach.
– A gdzie chcecie? Na zamek?
– Tak – odpowiadamy, choć najchętniej byśmy zgnietli w proch i pył tę całą automobilową menażerię. Na pohybel Schusteli i innym konstruktorom czterokołowych diabłów!
– To musicie tędy bokiem i wyjdziecie na ulicę – słyszymy przyjazny głos chłopaka w odblaskowym wdzianku.
– Díky, nashle – mówimy miło na pożegnanie zaciskając zęby, przez które za chwilę wyleje się wzbierająca od kilku godzin lawa żółci.
Obchodzimy jakieś gospodarstwo, stare a wielkie. Już już widzimy kościół św. Maksymiliana, w którym grywał na organach urodzony w Hukwaldach kompozytor Leoš Janáček (jego imieniem nazwano przed dziesięcioma laty lotnisko w Ostrawie, a właściwie w Mosznowie nad rzeczką Lubiną… hm… skądś znamy tę rzeczkę). Wysuwamy się koło sklepu i… Oranżowy chłopak zjawia się tak nagle, jak policja na balandze.
– Nie puszczę was – powiada.
Więc karnie odsuwamy się w tył za winkiel. Tamten podchodzi pod świątynię i do kogoś gada. Przemyka samochód. To ten właśnie moment, kiedy można rozwinąć sztandary i z wojowniczym okrzykiem – publicznie nie od zacytowania – przebiec przez front ulicy i zdobyć przyczółek krawężnika. Udało się! Jakieś krzyki za plecami, ale nic to! Znaleźliśmy się wreszcie po właściwej stronie. Po nie-rajdowej stronie świata.
Podobno przez zwierzyniec (który nota bene w 2014 roku wraz z okolicznymi lasami wrócił pod własność biskupią, ale już nie z diecezji ołomunieckiej, tylko do wydzielonej z niej przed dwudziestoma równo laty ostrawsko-opawskiej) można dojść na zamek. Nie, nie, nie. Furda zamek! Mamy tego po dziurki w nosie.
Bogu dzięki Hukwaldy poza hradem, Janáčkiem i odzyskanymi przez diecezję lasami (Biskupské lesy) słyną jeszcze – lecz w niszowych jeno kręgach – z wyśmienitego lokalnego piwa; kvasnicové hukvaldské pivo, czyli wzbogacone o większą zawartością aktywnych drożdży, warzone jest tu raptem od 2003 roku, ale już wypracowało swoją markę wśród mini browarów Czech, Moraw i fragmentów Śląska. Ale nie podają go w wykwintnych restauracjach dla otyłych w tłuszcz i karty kredytowe turystów, lecz w zwykłej, ordynaryjnej i ordynarnej zadymionej gospodzie, której ściany ozdobione są konterfektami sztamgastów. Ceny niższe, niż za te przemysłowe serwowane w podobnych przybytkach w Czeskim Cieszynie, Trzyńcu czy Karwinie, a jakość nieporównywalna. Niech się południowoafrykańska konkurencja schowa.
Pijemy zatem piwo. Zamek na Hukwaldach może poczekać. Wszak czekał na nas od XIII wieku, to te kilka miesięcy czy lat nie zrobi mu już różnicy.
cdn.
(ÿ)
Dotychczas w ramach cyklu „Pieszo z Jiczyna na Śląsk” ukazały się:
Komentarze
Dodając komentarz, akceptujesz postanowienia regulaminu.
Nie masz konta? Zarejestruj się i sprawdź, co możesz zyskać.