Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
Zaloguj się
Jesteś nowy na OX.PL?
wiadomości

Jerzy Pilch nie żyje

Dziś (29.05) wieku 67 lat w Kielcach zmarł Jerzy Pilch, pisarz urodzony w Wiśle.

Był autorem, między innymi, "Spisu cudzołożnic", "Nart Ojca Świętego", "Tez o głupocie, piciu i umieraniu", czy powieści "Pod mocnym aniołem", za którą otrzymał w 2001 roku Nagrodę Literacką Nike. 

Uznanie znalazł także na Śląsku Cieszyńskim - w 2004 roku otrzymał Nagrodę im. ks. Leopolda Jana Szersznika za całokształt twórczości.

- Do ostatnich chwil życia był świadomy. Był ciepłym, czułym człowiekiem. Kochał życie, nie był samotnikiem, jak próbowano go przedstawiać - powiedziała "Gazecie Wyborczej" żona pisarza Kinga Pilch.

Od lat cierpiał na chorobę Parkinsona. Zmagał się także z problemami z ciśnieniem. 

KR

źródło: ox.pl
dodał: Krzysztof Rojowski

Komentarze

13
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za komentarze internautów. Wpisy niezgodne z regulaminem będą usuwane.
Dodając komentarz, akceptujesz postanowienia regulaminu.
Zobacz regulamin
2020-05-29 20:01:06
jasper: R.I.P
2020-05-29 20:34:14
donekT: Sit ei terra levis
2020-05-30 08:39:12
Edward_Sanetra: Jerzy Pilch oprócz tego, że z dużą przyjemnością jego książki i felietony czytałem, był także pisarzem którego choć go osobiście nie poznałem, bardzo, ale to bardzo polubiłem - za to co pisał, o czym pisał i jak pisał, za wybitną inteligencję i fantastyczne poczucie humoru, za słynną "pilchową frazę" i fenomenalną wiedzę literacką, wreszcie rzecz jasna za nasze "tu stela" smaczki w jego twórczości - niektórzy ewangelicy obruszali się na jego opowieści wiślańskie - dla nich mam słowo pociechy: nikt tyle co Pilch nie zrobił dobrego dla ewangelickiej wspólnoty w Polsce, przedstawił ją całemu światu, uczynił jednym z głównych motywów wielu swoich dzieł, pokazał jako ludek mądry i pracowity, a przy tym niepozbawiony normalnych ludzkich przywar i słabości, spod pióra Pilcha przysparzających wręcz sympatii i szacunku do nich - i jak za pogrzebami nie przepadam, tak z Pilszkiem, jak o nim mówiła jego Mama, będę chciał przy tej okazji się jeszcze raz spotkać i Go pożegnać
2020-05-30 09:15:08
milija: Szkoda, że niczego Pan Jerzy już nie napisze. Trafiał do mojego serca, lubię to Jego poczucie humoru - i tak jak On też od dzieciństwa nie lubię pogrzebów. Odpoczywaj w pokoju.
2020-05-30 15:14:35
krzysztof.nm: ✍ Katarzyna Janowska, redaktor naczelna działu Kultura onet.pl ✍ Kręcił frazą jak nikt inny w Polsce. Kochał kobiety, rytmiczność prozy, swoją matulę, koniak albański i drużynę Cracovii. Pisał błyskotliwe felietony, które niepostrzeżenie przechodziły w powieści. I powieści, które drukował w rytmie felietonowym. Był królem życia, choć były okresy, że pewnie tego nie pamiętał. Jego rodzinna luterska Wisła stała się polską krainą Macondo, a postać ojca w jego opowieściach rozrosła się do rozmiarów głowy rodu z literatury wielbionego przez niego Brunona Schulza. ✍
2020-05-30 15:15:50
krzysztof.nm: ✍ Trudno uwierzyć, że nie ma Pilcha. To niesamowite, ale dziś idąc na dworzec w Warszawie, przechodziłam ulicą Hożą koło bloku, w którym Jerzy Pilch mieszkał po przeprowadzce do Warszawy. Pamiętam, że cieszył się z warszawskiego adresu, bo był w centrum, a poza tym mawiał, że w pewnym wieku pogotowie powinno być blisko. Pomyślałam: co u niego? I uświadomiłam sobie, że już od jakiegoś czasu nie mieszka w Warszawie. Po nieszczęśliwym upadku przeniósł się z żoną do jej rodzinnego domu w Kielcach. Parę miesięcy temu zlikwidowano antykwariat na Hożej, przy którym co jakiś czas go spotykałam. Hoża była dziś pusta, pełna zielonego cienia drzew, tworzących liściaste sklepienie nad ulicą. Połowa lat 90., płyta Rynku w Krakowie rozpalona lipcowym słońcem, w kawiarnianym ogródku przed Pałacem pod Baranami, w tzw. bambusach, siedzą tłumnie redaktorzy "Tygodnika Powszechnego". W centrum uwagi jest Jerzy Pilch, który jak nikt inny potrafi opowiadać cięte anegdoty. Kiedy jako początkująca dziennikarka działu miejskiego "Gazety Krakowskiej" mijam rozbawiony męski stolik, ukradkiem spoglądam w tamtą stronę. Nie śmiem się przyglądać, nie mówiąc o tym, żeby się przysiąść. Ten stolik to był wówczas olimp intelektualny i dziennikarski. ✍
2020-05-30 15:16:34
krzysztof.nm: ✍ Jakiś czas potem zaczęłam wraz z Piotrem Mucharskim, wówczas sekretarzem redakcji w "Tygodniku Powszechnym", obecnie jego naczelnym, prowadzić telewizyjne rozmowy "Na koniec wieku". Zaglądałam do "Tygodnika" na Wiślną, żeby odebrać książki, ustalić tematy rozmów. Życie towarzyskiego, a bywało, że i uczuciowe, toczyło się wokół sekretariatu, w którym królowałyKasia Morstin i Teresa Skoczyńska. Tam zbierali się goście, redaktorzy, przechadzał się Jerzy Turowicz i chyba tam po raz pierwszy zobaczyłam Jerzego, który przyszedł ze swoim felietonem. Opowiadał historie o swoich literackich adwersarzach, wywołując salwy śmiechu w redakcji. Uwielbiał być podziwiany. Opowieść o tym jak młodzi i gniewni redaktorzy pisma "bruLion" odwiedzili "Tygodnik", jest majstersztykiem narracji i literatury. Weszła do tomu felietonów "Radość z powodu utraconej furmanki". Miazga, jaką zrobił z książki "Wilczy notes" Mariusza Wilka, ściągnęła na niego gromy, m.in. Stanisława Lema, z którym sąsiadował na łamach "Tygodnika". W takich sytuacjach czuł się jak ryba w wodzie. ✍
2020-05-30 15:17:11
krzysztof.nm: ✍ "W roli jadowitego felietonisty nie mam żadnej powinności obiektywizmu. Przeciwnie, mam prawo, a nawet powinność bycia boleśnie subiektywnym. Gdy rozczarowuje mnie jakaś książka, daję temu silny wyraz" mówił w wywiadzie, który przeprowadziłam z nim do "Polityki" po tym, jak otrzymał Paszport. Byłam łącznikiem między Pilchem a redakcją "Polityki", do której postanowił się przenieść z "Tygodnika". To był środowiskowy i literacki transfer dekady. Jerzy fantastycznie odnalazł się w redakcji tygodnika. Brał udział w redakcyjnych meczach piłkarskich, miał bzika na temat footballu, zaprzyjaźnił się z Jerzym Baczyńskim. Był na fali. Dziewięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, w końcu dostał ją za książkę "Pod Mocnym Aniołem". Lubił warszawski blichtr, bywanie na salonach z atrakcyjnymi i coraz młodszymi partnerkami. Nosił czarne koszule, miał ich całą kolekcję, i doskonałe gatunkowo marynarki, dobrą wodę toaletową. Z jedną ze swoich partnerek, która oczywiście stała się bohaterką książki, co roku jeździł na wakacje do Grand Hotelu w Sopocie. Lubił uporządkowany rytm dnia, który rozsypywał się wraz z ciągami alkoholowymi. ✍
2020-05-30 15:18:17
krzysztof.nm: ✍ Jego życie uczuciowe i alkoholowe owiane było legendami i przeszło do literatury . "Spis cudzołożnic" sfilmowany przez Jerzego Stuhra, "Lisia jama" czy powieść "Pod mocnym aniołem", przełożona na język filmu przez Wojtka Smarzowskiego, to zapis lat utrapienia Pilcha. Wiadomo było, że kiedy ruszy w tango, to jest nie do zatrzymania. Lubił dzwonić nocą i snuć godzinne rozmowy w oparach alkoholu. Jego mroczne, alkoholowe zapaści znam z głównie z jego literatury oraz z biografii pióra zaprzyjaźnionej z nim Katarzyny Kubisiowskiej. Dał jej zgodę na pisanie książki o nim, ale potem się z tego wycofał. Tłumaczył, że opowieść poszła w stronę historii z magla, odzierając jego życie z literackiej mgły, którą lubił się osłaniać. Brutalne przejrzenie się w oczach innych okazało się za trudne do zniesienia. Miał szczególny stosunek do kobiet. Lubił opowiadać o swoich romansach, mile łechtało go powodzenie u znanych kobiet. "Jestem przekonany o absolutnej wyższości kobiet. Kobiety nad mężczyznami górują pod każdym względem. One w ogóle górują nad ludzkością. Kobieta to jest człowiek miły w dotyku. A człowiek miły w dotyku to więcej niż człowiek… Słowo kobieta nie powinno występować w liczbie mnogiej... Zawsze jest tylko jedna kobieta i jeden mężczyzna, i to, co się pomiędzy nimi dzieje, jest najważniejsze. W chwili, kiedy są razem, świat przestaje istnieć, można świat zlikwidować i ta możliwość likwidacji rzeczywistości jest też pociągająca" – mówił w rozmowie ze mną dla "Polityki". Odwiedzałam go czasem na Hożej. Pamiętam jak przy pomocy partnerki, architektki, a potem też reżyserki operowej, zrobił remont mieszkania. Cieszył się, że na niewielkiej przestrzeni udało się tyle rzeczy zmieścić. Pamiętam, że moją uwagę zwrócił napis na lodówce: Bóg, rozum, miłość i śmierć, czyli krótka metafizyka według Leszka Kołakowskiego. Zapytałam go, czy jak sięga po kolejne piwo i widzi te słowa, to nie ma ochoty odstawić flaszki. - Metafizyka Kołakowskiego pojawiła się u mnie, kiedy już nie sięgam po piwo, a co najwyżej po czekoladę. Koniecznie musi być błękitna milka - mówił. ✍
2020-05-30 15:18:52
krzysztof.nm: ✍ Był jedynym protestantem w katolickim piśmie. Powracał do swoich luterskich przodków niemal obsesyjnie. Mit protestanckiej Wisły budował z konkretów, z realnych sytuacji, przedmiotów, zapachów. Jego literackie domy pełne były duchów ludzi, którzy w nich mieszkali, przedmiotów naznaczonych czyimś życiem. "Nic na to nie poradzę, że moja babka była ortodoksyjną luteranką, że brat mojej matki jest pastorem, że podczas każdego istotnego święta przy naszym stole siedziało trzech pastorów i śpiewało psalmy, że kościół był 50 metrów od chałupy i że dziadek był kuratorem zboru. Moje dzieciństwo, a dzieciństwo jest dla człowieka piszącego często rozstrzygające, było ewangelicko-augsburskie sensu nie stricte, ale largo" - mówił w wywiadzie. Powieść "Wiele demonów", dla mnie najpiękniejszą, najczulszą i najpełniejszą z opowieści Pilcha, czytałam podczas wakacji w Hiszpanii na tarasie z pięknym widokiem na morze, a mimo to każdego dnia byłam w Wiśle zaludnionej realnymi mieszkańcami, nawiedzanymi przez wszystkie demony jakie luterski synek mógł sobie wyobrazić. ✍
2020-05-30 15:20:34
krzysztof.nm: ✍ Kiedy w 2009 roku zostałam naczelną "Przekroju", od razu wiedziałam, że chcę, żeby Jurek do nas pisał. Rozmowy już trwały i udało się je dopiąć. Zadeklarował, że będzie pisał "Dziennik" - i pisał go, z jedną trzytygodniową przerwą, sumiennie przez prawie dwa lata. Dziennik, który powstawał w "Przekroju", był zszarzały, czuło się pesymizm, poczucie przemijania i coraz bardziej osaczającą chorobę. Pamiętam, że po tragedii w Smoleńsku ukazał się kolejny odcinek, w którym nie było słowa o wypadku. Posypały się gromy od czytelników. A Pilch nie mógł zrozumieć, jak można oczekiwać, że on w tydzień po dramacie napisze coś na ten temat. Z biegiem lat parkinson atakował coraz mocniej. Coraz trudniej było mu pisać. W końcu zdecydował się na operację. Miał jechać do szpitala w Szwajcarii, ale przestraszył się, że nie mówi w żadnym obcym języku. Operację przeprowadzono więc w Warszawie. Po krótkiej euforii zaczął się dramat. Przestał mówić, powróciło drżenie rąk. Nie poddał się, walczył o siebie i swoje pisanie. Po kilku miesiącach odzyskał mowę, wrócił do życia, ale było ciężko. Publicznie mówił o mrokach choroby, o depresji. Kiedy zaczynał pisać do "Przekroju", nagrałam z nim krótką rozmowę. - Wierzy pan we własną śmierć? - Mogłoby się wydawać, że nie, bo jest to trudne do przyjęcia. Ale nawet jak odpowiem, że nie, to nie znaczy, że w jakiś przerażający i nieodległy sposób wyobrażam to sobie. Ale gramy do końca z uporem lepszej sprawy. Dociskam pedał patosu do dechy (ulubiona fraza Pilcha) i idąc z dworca do domu przez ciemny i wymarły krakowski Rynek, pomyślałam, że coraz więcej na nim cieni, tych którzy rozświetlali go swoim talentem, inteligencją, energią. Jurek Pilch jest w wśród nich. ✍
2020-05-31 19:22:46
krzysztof.nm: ZE STATKU GŁUPCÓW WYSIADŁEM - RYSZARD KOZIOŁEK, 31.05.2020: ✍ Był pisarzem totalnym, nadobecnym, sytym sukcesów, nagród i skandali. Wiódł życie idealne dla biografii, obfitujące w samotność i cierpienie. Mogłoby to wyglądać tak, jak napisał w „Bezpowrotnie utraconej leworęczności”. A my czytając na nowo jego zdania, mielibyśmy poczucie – które daje czasem wybitna literatura – że mówią o nas. „Staliśmy nad otwartą trumną (...) i śpiewaliśmy najpiękniejsze pieśni pogrzebowe. Wpierw śpiewaliśmy »Pan zawołał sługę swego« w kancjonale Heczki numer 747, potem śpiewaliśmy numer 777 »Dziś jeszcze żyję, lecz jutro może lub przed wieczorem śmierć przyjdzie, Boże«, potem numer 789 »Pobożnych dusze żyją, u Boga wieczny dzień, grobowce tylko kryją żywota ziemski cień«, potem numer 783 »Już się wykonało, serce przecierpiało«, potem jeszcze numer 770 »Wiemć ja, że w niebie jest miejsce krasne«, a na samym końcu, przed modlitwą i przed przyłożeniem wieka, zaśpiewaliśmy porywającą i rozdzierającą niczym ukraińska dumka pieśń numer 825 »Jam stęskniony, jam stęskniony«”. Myślę też, że podobałby mu się fragment Psalmu 90, odczytywany podczas luterańskich pogrzebów. „Życie nasze trwa lat siedemdziesiąt, a gdy sił stanie, lat osiemdziesiąt; a to, co się ich chlubą wydaje, to tylko trud i znój, gdyż chyżo mijają, a my odlatujemy”. „Trud i znój, i nieco innych rozkoszy” – mógłby dorzucić. +++ Kronika upadków +++ Nie dość jasno myśli się w stanie smutku i złości, jakie towarzyszą pośpiesznym próbom zdania sobie sprawy, co literatura polska straciła wraz z Jerzym Pilchem. Świeży żal potęguje rozmiar straty, niemniej sądzę, że od śmierci Gombrowicza nie było w polskiej prozie powojennej równie wybitnego stylisty. Pilch dokonał dwu rzeczy rzadkich i wspaniałych. Po pierwsze, wypracował styl autorski, odrębny, osobliwy, natychmiast rozpoznawalny, którym jednak rychło mówić zaczęli jego czytelnicy, wprowadzając „pilchizmy” do polszczyzny powszechnej. Żywa mowa poczęła naśladować jego literaturę. Drugie dokonanie jest bardziej oszałamiające. Wpuścił mianowicie w krwiobieg swojej prozy tematykę i styl ksiąg biblijnych na skalę, której od końca XIX w. nie podjął żaden polski pisarz. Zaprzeczył w ten sposób twierdzeniu Miłosza, że polska proza nie oparła swego rozwoju na wspaniałym fundamencie dwóch polskich Biblii – Gdańskiej i Wujka. We wszystkim, co Pilch napisał – od felietonu przez opowiadanie po powieść – słychać i widać biblijny prototyp. To było do pomyślenia tylko jako wymuszony eksperyment na języku, bez związku z mową żywych ludzi mówiących po polsku na przełomie tysiącleci, a jednak Pilch połączył tę urwaną ścieżkę, dzięki cudowi lokalnej polszczyzny mówionej Śląska Cieszyńskiego, która przechowała słownik i styl luterańskich przekładów Biblii oraz zbioru kazań Reja. Nasiąkając w dzieciństwie językiem domowym i kościelnym wiślańskich ziomków Pilch zdobył kluczowy surowiec dla swojej prozy. Nie tylko dla jej oryginalnego stylu i kuglarskiej zwinności opowiadania. Jego powieści i opowiadania o seksie i nałogach w zadziwiający sposób harmonizują z prorockim patosem stylu i aluzjami biblijnymi. Powoduje to również niezrównane efekty komiczne, za które kochamy autora. jak choćby obraz matki w stroju kąpielowym porządkującej księgozbiór: „Rozgrzane nieoczekiwaną gimnastyką ciało pachnie olejkami do opalania i zapach ten na zawsze łączy się z zapachem protestanckich broszur” („Spis cudzołożnic”). Niech nas jednak nie zwiedzie humor felietonów, ironia aforystycznych puent, komiczne amplifikacje przymiotników. Wbrew powierzchownej aurze humorysty Pilch zbudował ze swoich utworów konsekwentny, imponujący, tragifarsowy moralitet o całkowicie nowoczesnych i świeckich upadkach człowieka, powodowanych pospołu przez rozpacz i zachwyt nad światem; oraz o sztuce i hedonizmie jako kompensacjach nieobecnego Boga. Wobec ich nieskuteczności pozostaje jeszcze praca, której luterański etos Pilch przerobi na literaturę i włączy do stałego repertuaru swoich motywów. Też zresztą idąc za radą biblijnego kaznodziei, który powiada, „że człowiekowi nie masz nic lepszego, jedno weselić się z pracy swej, gdyż to jest dział jego; albowiem któż go do tego przywiedzie, aby poznał to, co ma być po nim?”. +++ Trzeci człowiek +++ Pisarz rodzi się, kiedy zaczyna widzieć język; jak gdyby ryba zobaczyła wodę, w której pływa. Towarzyszy temu częściowa przynajmniej zdrada własnego świata na rzecz humanistyki – tego domu z powietrza, republiki napisanych słów, które stają się ważniejsze od tych słuchanych i używanych w domu, a nawet od żywych ludzi. Pilch był wybitnym, zachłannym, ale i hojnym czytelnikiem. Niezliczone sceny z książkami-bohaterami to nieustająca apologia czytania jako stanu umysłu, a nawet więcej – jako formy życia. Zdziwiona Dorota Wodecka pytała pisarza: „Sienkiewicz? Pan czyta Sienkiewicza? Jerzy Pilch: Stronę dziennie, co rano. Jak w dzieciństwie w Wiśle. Ojciec kazał mi go czytać na głos. Dzień w dzień, z morderczą konsekwencją. Jeden błąd – i strona od nowa. Zdań prostych tam nie było, dlatego »Trylogię« mogłem recytować z pamięci. (...) Kiedy przeprowadziłem się do Krakowa, mówiłem gwarą. Przede mną rozpostarł się nagle ocean zwany polszczyzną literacką. Obcy język de facto. DW: Ten miszmasz pomógł panu stworzyć własny styl. JP: Sienkiewicz i Biblia. To z tego się wzięły moje skłonności do dziwactw językowych, przydługich fraz i indywidualny język. Nie wiem, czy mówię o czymś ważnym, ale na pewno mówię po swojemu”. W pisaniu między autorem i światem pojawia się trzeci człowiek. Patrzy i opowiada o tym, co należy do autora i znanych mu ludzi, ale ta opowieść nie dla nich powstaje. Rzadko też są z niej zadowoleni. Nieobecni, przekształceni, z protezami fikcji lub zredukowani o to, co ich zdaniem ważne – protestują, że to nie było tak. „Trzecia osoba jest jak szkło powiększające...” – powie narrator w powieści „Zuza albo czas oddalenia”. Wiele mamy świadectw o rozczarowaniu i gniewie ludzi, którzy stali się modelami jego bohaterów. Pilch na różne sposoby odnosił się do tych reakcji, ubolewał, kpił, tłumaczył w powieściach. „Chciałem opowiedzieć mu o bliskich i wieloznacznych związkach ewangelików z komunistami. I chciałem mówić o tym tonem szyderczym: przybrawszy faryzejski ton niby-prostaczka, opowiadać na przykład, jak zmienia się twarz naszego najprzewielebniejszego księdza biskupa, gdy siada po prawicy Jaruzelskiego. Chciałem, ale nie uczyniłem tego. A nie uczyniłem, ponieważ poczułem nagle na sobie ciężki jak »Postylla domowa« wzrok starych ewangelików” („Spis cudzołożnic. Proza podróżna”). W podziękowaniu za nagrodę Złotej Cieszynianki w 2008 r. mówił: „Najtrudniej przekonać swoich. Sądzę, że pokonałem pewne stopnie przekonywania moich krajan, że to, co piszę, nie jest jedynie naśmiewaniem się”. Niepotrzebne tłumaczenia. Dla endemicznej, luterańskiej wspólnoty cieszyńskiego pogranicza zrobił coś bezcennego, co spotkało wcześniej Czarnolas, Zaosie, Zbaraż czy Bronowice. Przed Pilchem nie było w kanonie polskiej literatury utworów reprezentujących świat jego dzieciństwa – doświadczenia rodziców i dziadków, beskidzki pejzaż, lokalną historię, obyczaje, religijność, gwarę, miejskie mity. Przyjmowaliśmy z pokorą, że historia literatury polskiej toczy się zawsze gdzie indziej. Proza Pilcha uczyniła czytających Polaków obywatelami Wisły – nie tej na mapie, ale tej wyobrażonej, do której zaczyna się tęsknić pod wpływem zniewalających słów literatury. Wielkie książki pomnażają nam ojczyzny. Jesteśmy dziećmi swoich światów rodzimych, ale sztuka potrafi sprawić, że odnajdujemy azyl w tym, co wydawało się obce i niezrozumiałe. Wdzięczni za to, możemy przenieść się na inny poziom frustracji. Mawiał Pilch, że pisze się po to, aby wkurwić kolegów. I to nie jest całkiem zła motywacja dla pracy twórczej. Ale zwykli ludzie, nie-pisarze, też nie mają łatwo z efektami jego talentu i pracowitości. Z jednej strony ziomkowie nieco odlegli, jak ja, są mu nieskończenie wdzięczni, że nasze małe śmieszne beskidzkie światki do polskiego uniwersum przeniósł, czytelnikom narzucił, do historii literatury na stałe wprowadził. Z innej jednak zazdrość ogarnia na myśl, że przecież to wszystko było mi znane, zwykłe, codzienne, a przegapione. Że też ja tego bogactwa wspaniałej dziwaczności nie dostrzegałem?! Jednym z setek miejsc jego pisania, które mnie o taką zawiść przyprawia, jest epicko-eseistyczny wątek zimnych luterańskich domów. Nie wolno tego streszczać, omawiać, parafrazować. Tylko cytować. „Wabią was – gdy przyjedziecie do Sigły – widoki przytulnych zasypanych śniegiem domków? Kuszą was chatki puchatki, wille stojące w dolinach, pięknie w stok wkomponowane arcydzieła architektury cieszyńsko-beskidzkiej? Chcielibyście tak mieszkać? Mieć taką rezydencję? Wyobrażacie sobie, jak w środku musi być miło, przytulnie, zacisznie? Płoną szczapy na kominku i jest jeszcze przytulniej? Dajcie spokój – to są wszystko lodowate psiarnie! Siedziby zakutanych w podwójne skarpety, potrójne gacie, poczwórne swetry oczadziałych od mrozu tubylców. W tych – pożal się Boże – przytuliskach mieszka plemię skazane na zimno, konające z zimna i do końca, do obrócenia się w bryłę lodu udające, że nie jest aż tak zimno, że jest do zniesienia, że w zasadzie jest ciepło” („Wiele demonów”). I jeszcze dalej trwa ta orgia stylu czule jadowitego. Tylko że to nie pusty popis roztańczonego języka, ale prawda, która spod rzadkiej urody spiralnych zdań wyłazi. I wtedy mówimy: „Tak było, tak właśnie. To przecież mój tata, ja, Hela”. W zdumieniu przecieramy oczy, bo nagle dostrzegamy to, cośmy widzieli po wielokroć, ale teraz jest inne – ciekawe, dziwne, ważne, znaczące. Zazdrość bierze, gdy pojmuję, że Pilch umiał mi opowiedzieć moje doświadczenie lepiej, niż ja zdołałbym je sobie kiedykolwiek uprzytomnić. Co ważniejsze, opowiedział je czytelnikom spoza świata luterańskiej Wisły. Z bezwzględną miłością przełożył obyczaje, mowę i domowe historie tych tubylców na wspaniały język swojej prozy. +++ Okularnik z zeszytem i ołówkiem +++ Przeczuwam, że recepcja jego książek będzie egzystencjalnie gęstnieć. Dopóki nad opowiadaniami i powieściami unosiła się czujna i kpiarska twarz jadowitego felietonisty, mieliśmy skłonność do szukania w nich tego samego, co uczyniło z Pilcha gwiazdę tej małej, arcytrudnej formy prasowej. Osiągnięte w niej mistrzostwo miało jednak swoją cenę. Ułatwiało tezę o problemowej powierzchowności jego pisarstwa. Owszem, Pilch pisze wspaniale, ale w kwestiach społecznych, politycznych, historycznych – nie ma do powiedzenia nic istotnego. I na zweryfikowanie tego przyjdzie czas, na Pilcha politycznego mianowicie – z tych gorszych rzekomo powieści, jak „Miasto utrapienia” czy „Marsz Polonia”. Tymczasem w dwóch kwestiach jest Pilch pisarzem wyjątkowo poważnym i głębokim. A są nimi tworzenie literatury przeciw nicestwieniu przeszłości oraz literackie studium choroby. A co z „Pod Mocnym Aniołem?” – zapyta ktoś. Czy to nie poważna książka o dramacie uzależnienia? Tak, ale w przypadku tej powieści, podobnie jak innych klasyków tematu – Lowry’ego, Bukowskiego czy Jerofiejewa – obawiam się, że koloryt pijackiej anegdoty pochłonie dramat. A bez względu na wnikliwość psychologiczną i naturalizm ukazywania degradacji ciała i umysłu alkoholika anegdota triumfuje prawie zawsze. Nie mam za to żadnych wątpliwości co do powagi i skuteczności Pilchowego mierzenia się z nicością za pomocą literatury. I paradoksalnie właśnie „Pod Mocnym Aniołem” jest doskonałym przykładem tych zmagań, ponieważ przeszłość łatwo objawia się bohaterowi, ale tylko w pijackim delirium. Pilch twierdził, że żadnego dobrego zdania nie napisał pod wpływem, konsekwentnie więc pijanemu bohaterowi powieści przeszłość zjawia się tak oto, bez wysiłku przypominania, bez pracy zapisywania. „Była przy mnie babka Maria – właścicielka rzeźni, był przy mnie dziadek Jerzy – naczelnik poczty, i był przy mnie dziadek Kubica – wielki gospodarz, i mój ojciec – młodziutki żołnierz Wehrmachtu – i moja matka – studentka farmacji, i był przy mnie doktor Swobodziczka”. Ale już trzeźwiejący Juruś rozpaczliwe pyta: „Kiedy to było? Nie było tego wcale. Nie ma literatury, bo nie ma tamtej przeszłości i nie ma tamtych historii. Jest tylko czas teraźniejszy – późny styczniowy wieczór roku 1932 albo 1933. (...) Stary Kubica chyba czyta to, co piszę, bo mówi, tak jakby powtarzał za mną: Niepodobna dwa razy zanurzyć twarzy w tym samym śniegu. Niepodobna, a może, do stu tysięcy piorunów, podobna!” („Pod Mocnym Aniołem”). Ta przeszłość majacząca w delirycznej wizji jest poza zasięgiem historii. Nie da się jej wyczytać z dokumentów ani z fotografii. Są to, jak pisał Carlo Ginzburg, „elementy bezwładne, niejasne, nieświadome określonej wizji świata. Przeżytki, archaizmy, uczuciowość, czynniki irracjonalne” (Carlo Ginzburg „Ser i robaki”, przeł. Radosław Kłos). O mentalność jednostek i zbiorowości tu chodzi; o zachowania wynikłe z afektów, przypływów emocji, powszednich dziwactw. Nie można tego odzyskać, ponieważ nie zostawiło wielu śladów, trzeba więc ten świat wiarygodnie stworzyć poddając studiom siebie samego, na którym przeszłość zostawiła swoje znaki. „Dopiero za wiele lat usłyszę wyraźniej, zacznę domyślać się kolejności rzeczy, ustalę nikomu niepotrzebną datę postawienia domu, dowiem się, gdzie kto mieszkał i co kiedy zostało powiedziane, i zapiszę to prawą ręką w fatalnym zeszycie. Poznam przelotne satysfakcje rękodzielnika mozolnie oddzielającego śnieg od wody”. Pilch nie jest historykiem umarłych światów, zdaje się nie wierzyć w skuteczność drobiazgowych rekonstrukcji i kontekstowych objaśnień. W eseju „Protestancka trawa” z widocznym zniecierpliwieniem lekceważy taką pracę. „Gdybym zaczął wyjaśniać, dlaczego nasza trawa jest luterska (...), albo gdybym zaczął objaśniać, że zdanie »za wielkim stołem w naszej kuchni siedział biskup i biskupina«, gdybym zaczął objaśniać, że zdanie to jest uprawnione, bo w Kościele ewangelickim nie tylko biskup, ale każdy ksiądz może mieć swoją pastorową; gdybym zaczął w takie rzeczy wchodzić, nie literaturę bym pisał, ale foldery objaśniające sekrety luteranizmu”. Nie wyjaśniać przeszłości, ale tworzyć jej prawdopodobny ekwiwalent ze słów, a tak chytrze i skutecznie działających, że czytelnik dozna niemal delirycznego stanu obecności przepadłych w przeszłości ludzi i rzeczy. Szlachetna przewrotność jego prozy tkwi w lekkości frazy, która sugeruje, że problem, który ta fraza ujmuje, jest równie nieważki i łatwy w przyswojeniu, jak wdzięczna w lekturze jest ta narracja. Naprawdę jednak ma ona strukturę lekarstwa, które pod słodką powierzchnią kryje gorzką treść. Zabawne perypetie wiślańskich luteranów są opowieścią o dramacie każdej świadomości, która odkrywa, że przygoda przeżytego czasu jest nie do wyrażenia. Bo oto żyjąc wystarczająco długo tracimy to, co jest najbardziej własne – rzeczywistość przeżytego życia. Nie wiemy, jaki sens ma to, co nam się w życiu przydarzyło, i czy w ogóle ma jakiś sens. I wtedy częstą reakcją jest ulokowanie swojego doświadczenia w czymś większym, wspólnym, powszechnym; zwrot ku historiom rodzinnym, tworzenie genealogii, studiowanie herbarzy, członkostwo w grupach rekonstrukcyjnych. Pilch robi to samo, zajmuje się sobą, własną biografią, swoimi indywidualnymi doświadczeniami w dziwnym, mało znanym świecie. Z tą różnicą, że dzięki talentowi może ten szał osieroconej świadomości zmienić w literaturę. Samotność utraconych przeżyć zmienia się we wspólnotę pisarza i czytelników, za cenę intymnych zdrad i uproszczeń. A towarzyszy jej gorzkie przeświadczenie, że trwałość literatury jest tylko nieco większa niż pamięci i historii. +++ Krotochwilny Hiob +++ Trzy tomy „Dziennika” są wyjątkową w historii literatury wiwisekcją życia z chorobą Parkinsona. Przenikliwość autoobserwacji, dystans do własnego cierpienia, heroizm codziennych czynności, tłumiona rozpacz, sarkazm i ironia wobec pokusy poddania się rozpadowi – czynią z tych wątków swoisty monolog Hioba, który Bogu się nie skarży, litość i natrętne rady odrzuca, ale sobie i swojemu cierpieniu przygląda się uważnie. „Kręgosłup w rozsypce – ból niepojęty, zwłaszcza przy wstawaniu. Dygot od prawej nogi idący i całe ciało obejmujący. Niemota, a w każdym razie duże, a nawet bardzo duże kłopoty z mówieniem. Można to uznać za komplikację pooperacyjną, rzecz się zdarzyła podczas stymulacji elektrycznej; zapewniano mnie, że lada chwila paraliż mowy sam się cofnie, tymczasem raczej się pogłębia. W każdym razie częściej tracę wiarę, chwile euforii rzadkie, tak rzadkie, że prawie ich nie ma”. Choroba odbierająca władzę w rękach i w mowie wystawiła Pilcha pisarza na potworną próbę, którą podjął, by opowiedzieć o tym, co z zasady niekomunikowalne, co nigdy naprawdę nie staje się intersubiektywne, czyli o własnym bólu. Dowodem w sprawie jego istnienia jest zawsze udręczone ciało, którego znaki, odgłosy i pozy nie komunikują utajonych przeżyć. Więc znów literatura. Był pisarzem totalnym, nadobecnym, sytym sukcesów, nagród, skandali, plotek. Wiódł życie idealne dla biografii, w rzeczywistości obfitujące w samotność i cierpienie. Mimo fizycznego unieruchomienia, zawsze w intelektualnym i twórczym ruchu, jak rozwibrowana polszczyzna jego prozy. Hiob-kpiarz, religijny pisarz bez wiary, autor luterańskich kryptomoralitetów, eklezjasta w masce błazna – „wszystko to czyniło zeń swoistego wirtuoza zacierania śladów” („Wiele demonów”). Niech nikt nie twierdzi, że znał Pilcha. „Ze statku głupców wysiadłem” – mógłby złośliwie powiedzieć zza grobu zdaniem z powieści „Żywego ducha”. Nie wiem, kto i czy w ogóle wygłosi mu kazanie pogrzebowe. Powinien to zrobić „żywy duch” pastora Lasoty z Jaworza, któremu ślad życia na tym świecie przedłużył Jerzy Pilch. Tenże pastor Lasota specjalizujący się „w malowniczych mowach pogrzebowych” wyrzekłby wówczas swoją najsłynniejszą frazę: „O śmierci okrutna! Czemuś ten dom nawiedziła? Czemuś nie poszła do sąsiada?”. ✍
2020-06-01 22:03:32
Mach: Nie nudziłem się.Dzięki.
Musisz się zalogować, aby móc wystawiać komentarze.
Nie masz konta? Zarejestruj się i sprawdź, co możesz zyskać.
To również może Ciebie zainteresować:
Ostatnio dodane artykuły: